Ale piękny świat
Prezent dla podróżnika
Jaki gwiazdkowy prezent najlepiej przyda się podróżnikowi? Kto nie zna powiedzenia – koniec języka za przewodnika. Z każdą podróżą zdawałam sobie sprawę, jak wiele miejsc odkrywam dzięki rozmowie. Wieczorny chłód przywraca chęć do życia. Jak miło rozsiąść się na poduszkach na werandzie przed sklepem z dywanami! Wokół shishy siedział ktoś z Kanady, ktoś z Francji, ktoś z Izraela, ktoś z Egiptu, ktoś z Rosji, ktoś i ktoś z innych części świata i ja – ktoś z pokomunistycznej Polski. Tamta ja dopiero uczyła się podróżowania. Przez rok odkładała pieniądze, by najtańszym autobusem z przemytnikami dojechać do Stambułu. Tamta ja, myślała, że mówi po angielsku, bo przecież wtedy w Polsce mało kto mówił lepiej od niej. Mało kto w ogóle po angielsku mówił. Tamtego wieczoru przed sklepem z dywanami w centrum Stambułu tamta ja, przekonała się, że tak naprawdę po angielsku nie mówi. Ale to nie było jedyne zaskoczenie. W oparach fajki wodnej mieszały się słowa z całego świata, którymi z maestrią żonglowali moi nowi znajomi. Oni mówili w kilku językach naraz, a ja tylko trochę rozumiałam angielski...Przez następne lata podróżowałam po Bliskim Wschodzie. W Syrii i Libanie czułam się jak w domu. Poznałam wielu ludzi, którzy znali angielski. To od nich chwytałam nowe słowa i nowe błędy. Moi znajomi, na ile pozwalał nam język, tłumaczyli mi otaczający mnie świat. A jak ich nie było, sama go czytałam. Z plakatów, z architektury, z ludzi, którzy choć na migi próbowali się ze mną porozumieć. Potem mogłam pisać, że byli mili, uśmiechnięci, bardzo sympatyczni i to mniej więcej na tyle. Bez dialogów. A były chwile, że bardzo mi ich brakowało. Jak wtedy w Maaluli w Syrii. Dałam się prowadzić uliczkom miasta, którego dziś nie ma. A te wiły się to pod domami, to pod szczerym niebem, to znowu pod domem i tak trafiłam do domu pewnej staruszki. Kobieta nie pozwoliła mi wyjść. Posadziła na fotelu, poczęstowała herbatą i zaczęła opowieść po aramejsku, bo w Maaluli mówiło się w języku Nowego Testamentu. Prawdopodobnie opowiadała o śmierci mężczyzny z fotografii wiszącej po prawej stronie krzyża. Nigdy nie nie poznam historii, która doprowadziła ją wtedy do łez. Po powrocie zaczęłam kalkulować. Nie nauczę się arabskiego, nie opanuję aramejskiego, ale przecież mogę się zmierzyć z hiszpańskim. Po kilku latach nauki narodził się pomysł, by pojechać do Meksyku. Będzie dobrze, przecież hiszpański znam lepiej niż średnia krajowa. Szczególnie, że wyciągnęłam ją z grona moich znajomych, w którym nikt hiszpańskiego nie znał ni w ząb. I tak pewnego dnia wylądowałam w DF. Z lotniska odebrał mnie znajomy i jak tylko dojechaliśmy do domu poczęstował mnie jednym kieliszkiem mezcalu. Potem drugim i tak do rana opróżniliśmy butelkę. Następnego dnia spotkaliśmy się z jego znajomymi. Siedzimy przy stole, a mnie boli głowa. Czy od mezcalu, czy może od wysokości – DF leży ponad 2000 m n.p.m. a może od myślenia? Bo zdałam sobie sprawę, że z tego co mówi się przy stole rozumiem pojedyncze słowa. No nic, idę za ciosem – muszę zrobić wszystko, żeby swobodnie się dogadywać! I tak przez następne trzy miesiące wszystkim mówiłam, że nie znam angielskiego. Sama nie zauważyłam kiedy zaczęłam rozumieć wszystko, co się dookoła mnie dzieje. Czytałam gazety, oglądałam wiadomości i mogłam w odpowiedzi na uśmiech powiedzieć:– Jestem z Polski – po czym zrozumieć kolejne pytanie:– Co tu robisz? – Jeżdżę z miejsca na miejsce.– To gdzie już byłaś?– Veracruz, Campeche, Jukatan...– A w San Jose del Pacifico? – W ten sposób tak trafiłam do miasteczka grzybiarzy. W Puebli ktoś pokierował mnie do najmniejszego wulkanu świata, a w Los Angeles poznałam potomka ostatniego władcy Azteków. Trafiłam też na warsztaty szycia dla Indianek, do wytwórni hamaków i na zgromadzenie Azteków. W Meksyku mówiłam po hiszpańsku i tylko po hiszpańsku. Wyjątek zrobiłam dla Żeni. Z nim rozmawiałam po Polsku. Żenia urodził się w Moskwie, od kilku miesięcy podróżował po Ameryce Łacińskiej, ale jakaś magiczna siła regularnie pchała go w ramiona Polek. Stąd po polsku mówił płynnie. Poza tym angielskim posługiwał się bez akcentu, w chińskich barach zamawiał jedzenie po chińsku – bo kilka lat mieszkał i pracował na Tajwanie. Kilka miesięcy później opanował hiszpański na tyle dobrze, że w tym języku pisaliśmy do siebie wiadomości. Kiedy Żenia pomieszkiwał w rożnych miejscach Ameryki Łacińskiej, mnie rzuciło do Gruzji. Tam musiałam odkopać skryte w czeluściach umysłu rosyjskie słowa, które z podziwu godnym uporem zasadziły w mojej głowie nauczycielki z podstawówki i liceum. Nie było mi w Gruzji łatwo, ale dogadałam się. Po powrocie pomyślałam, dlaczego by nie pójść za ciosem i nie rozpocząć regularnej nauki? Przez rok brałam lekcje rosyjskiego. Znowu zaopatrzona w wiedzę przerastającą średnią krajową mojego podwórka, pojechałam do Rosji i... Przekonałam się, że jest ciężko. Nie dość, że mało rozumiem, to jeszcze wszyscy chcą ze mną rozmawiać po angielsku. Na szczęście poza Moskwą i Petersburgiem angielskiego nikt już nie chciał szlifować, bo znał go jeszcze słabiej niż ja rosyjski. Poza tym jako inostranka próbująca powiedzieć coś cyrylicą, rosłam w ich oczach! Szybko więc integrowałam się z mieszkańcami hosteli i otrzymywałam od nich cenne rady. – Przede wszystkim zapomnij o Google, hotele wyszukuj przez Yandex.com.– Korzystaj z rosyjskich aplikacji. Żadne mapy nie sprawdzały się tak jak 2gis.– Zapomnij, o łacińskich literach – powiedziałam sobie sama po kilku dniach podróży. Podobnie jak o równych chodnikach. W Rosji trzeba patrzeć pod nogi bo się możesz połamać i trzeba czytać cyrylicę, bo nigdzie nie dojedziesz. I tak zanurzyłam się w yandexie. Jeśli chodzi o Rosję, jest on znacznie lepiej poinformowany niż wujek Google. To dzięki yandexowi znalazłam agencje turystyczną, która zabrała mnie w góry Czeczenii. Po rosyjsku czeczeńskie kobiety opowiadały mi o tym, jak zostały porwane, a Osetyjczycy o swoich świętych miejscach. Darya opowiadała mi o swoich marzeniach, by studiować architekturę, o poszukiwaniu przodków, a prowadnice w pociągach dzieliły się swą wiedzą na temat niewdzięczności Polaków wobec darów komunizmu. Na koniec, po rosyjsku zeznawałam na posterunkach wojska i policji w Czeczenii i Dagestanie. Niedługo po powrocie, odwiedził mnie Żenia. – To jak będziemy ze sobą rozmawiać? Bo ja nauczyłam się rosyjskiego...– A po co?– Bo trzeba znać język wroga. – Żenia jednak doskonale wiedział, że żartuję i że podoba mi się jego ojczysty język. Więc co raz wznosiliśmy toasty za wieczną nieprzyjaźń między naszymi narodami, a że piliśmy w jednym z warszawskich barów, wkrótce dołączył do nas pewien chłopak. Też mówił po rosyjsku, ale z akcentem.– Jestem Gruzinem, a to mój kolega Ali z Iranu. Co za zbieg okoliczności! Ja właśnie wybierałam się do Iranu. Przysiadłam się więc do Alego i opowiedziałam o moim bambusowym rowerze, który jeszcze dopiero budowałam. Ali postukał się w głowę, ale uspokoił – w Iranie będę bezpieczna. Kilka miesięcy temu zostałam zaproszona na urodziny wydawnictwa Edgard. Podczas prezentacji książek zdałam sobie sprawę, że wiele z nich doskonale znam. Przeprowadziły mnie przez meandry różnych gramatyk, wbijały do głowy nowe słownictwo i systematyzowały moją wiedzę językową po powrotach z podróży. Dlatego, kiedy myślę o gwiazdkowym prezencie dla podróżnika, to nie będzie to przewodnik, tylko książka do nauki języków obcych!Kobiet a z MaaluliWśród NeoAztekówWarsztaty szycia dla IndianekJa z Polski, Sylvia z Hiszpani, Ricardo z Meksyku i Żenia z RosjiNeoAztecyKobieta chwilę poźniej zapytała mnie, czy zostałabym chrzestną dziecka - tego, które śpi w hamakuNeoAztecy