Alergiczne Dziecko
TOP 5 olejów, które zawsze warto mieć w domu
Już dawno temu przekonałam się, że oleje roślinne, to nie tylko kuchnia i gotowanie, ale również łazienka i pielęgnacja ciała. Lubię testować nowości i zwykle kilka takich mam na półce, ale mam również swoje „TOP 5”, które zawsze mam w domu i gdy tylko mi się kończą, to lecę do sklepu po kolejne porcje. Które to oleje i dlaczego właśnie te?
1. Olej lniany.
Absolutny hit pielęgnacyjny. Kupuję go w małych opakowaniach (0,5 l), bo szybko się psuje, a trzymam go głównie w łazience, gdzie jest ciepło (czyli dla oleju nie najlepiej). Przelewam do butelki ze sprayem, bo jest całkowicie płynny i łatwiej go stosować psikając bezpośrednio na skórę. Jest to najlepszy kosmetyk do codziennej pielęgnacji ciała i twarzy. Ja sama na ogół nie mam potrzeby, żeby się codziennie czymkolwiek natłuszczać, ale przy mrozach i silnym ogrzewaniu domu (też kominkiem) zdarza się, że skóra mi wysycha. Trochę inaczej sprawa wygląda u Lenusi, bo ona przez to, że choruje na atopowe zapalenie skóry, to ma ją prawie zawsze suchą i pokrytą jakby gęsią skórką (fachowo – jest to rogowacenie przymieszkowe). Jeśli akurat nie ma zaostrzenia i nie trzeba wyciągać „ciężkich dział” pielęgnacyjnych, to olej lniany potrafi zdziałać cuda. Po pierwsze, natłuszcza. Po drugie, odżywia. Po trzecie, zmiękcza i wygładza. Po czwarte, nadaje ładny kolor. I po piąte, niweluje swędzenie (a sucha skóra przy AZS swędzi tysiąc razy bardziej niż „zwykła” sucha skóra). Olej lniany jest komfortowy w użytkowaniu, bo łatwo i szybko się wchłania i nie brudzi ubrań „na tłusto”. Można się nim wysmarować po porannym prysznicu i od razu wkładać ciuchy. Łatwo też wysmarować dziecko – parę psików, parę machnięć ręką i dzieciak leci dalej. To jest bardzo ważne, szczególnie w przypadku atopików, których czasem trzeba smarować kilka razy dziennie.
Poza tym, oleju lnianego używam w kuchni jako dodatek do surówek (nie nadaje się do podgrzewania). Przyznaję, że nie jest moim ulubionym, bo ma dość intensywny, charakterystyczny smak, który nie do końca mi leży, ale z uwagi na to, że jest bardzo zdrowy (zawiera m.in. kwasy omega-3), to czasem do jakiegoś winegreta go chlupnę.
2. Olej rzepakowy.
Oczywiście, znowu, ma być zimnotłoczony i nierafinowany. To jest mój ulubiony olej do stosowania w kuchni (na surowo). Wyrazisty, trochę piekący w smaku, idealny do dipów, dressingów, surówek, a nawet zwykłego moczenia w nim pszennej buły. Trzeba umieć się z nim obchodzić, bo potrafi zdominować smak potrawy, ale stosowany z umiarem dodaje jej charakteru. Poza tym, że pyszny, to bardzo zdrowy, nazywany zresztą „oliwą północy”.
3. Oliwa z oliwek.
Używam jej do wszelkich potraw włoskich – makaronów, pizzy, zapiekanek. Oliwę z oliwek (nawet „extra virgin”) można poddawać działaniu temperatury (choć na zimno jest zdrowsza). Podczas zakupów zwracajcie uwagę, żeby nie była to mieszanka oliwy różnego pochodzenia z Unii Europejskiej. Takich zlewków jest niestety większość, ale informacja o tym musi się znaleźć na etykiecie, wystarczy poszukać. Prawdziwa oliwa, z jednego źródła jest aż gęsta i bardzo charakterystyczna w smaku.
Poza kuchnią oliwę z oliwek stosuję czasem jako odżywkę do włosów. Wystarczy przed myciem wmasować ją w końcówki i po 20 minutach umyć włosy jak zwykle. Taki zabieg bardzo nawilża i wygładza włosy. Ogarnia szopo – puch, czyli taki stan kręconych włosów, kiedy są absolutnie nie do ujarzmienia (szczególnie od noszenia czapek).
4. Olej kokosowy.
Nierafinowany nie tylko pięknie pachnie kokosem, ale także smakuje. Używam go w kuchni jako dodatek do dań na słodko: owsianki, jaglanki, placków, ciasta do naleśników, a także do smoothies i szejków. Jest bardzo zdrowy (poczytajcie TUTAJ), ułatwia też odchudzanie (o tym natomiast TUTAJ).
Rafinowany olej kokosowy nie jest taką skarbnicą substancji odżywczych, bo jest przetworzony. Jego zaletą jest to, że można go poddawać działaniu wysokiej temperatury, czyli wykorzystywać do smażenia, duszenia, pieczenia itp.
5. Olej z pestek winogron.
Jest to olej rafinowany, czyli przeznaczony do stosowania z obróbką cieplną potraw. Jego zaletą jest to, że jest absolutnie bezzapachowy i bezsmakowy. Co do wartości odżywczych, to nie spodziewałabym się fajerwerków, ale kto nigdy nie smaży, niech pierwszy rzuci kamieniem. Czasem trzeba i jest do tego celu zwyczajnie najlepszy.
Są też oleje roślinne, których nie używam codziennie, ale często do nich wracam. Są to m.in. olej z nasion czarnuszki i z wiesiołka (zestaw dla alergików – panaceum na alergie skórne i wsparcie układu odpornościowego – to z myślą o Lenusi), olej z pestek dyni (pyszny, ale okropnie drogi) i słonecznikowy (świetny i tani, niedoceniany).
Wystrzegajcie się natomiast olejów, które żeby otrzymać trzeba poddać wielu skomplikowanym procesom technologicznym (np. ryżowego, czy kukurydzianego) albo takich, które na 100% pochodzą z roślin GMO (sojowy).